Jerzy Kosinski

Malowanie obrazów i sprzedaż historia prawdziwa

Sztuka może uratować świat Twój świat.

Jerzy Kosiński urodził się we Wrocławiu 19 stycznia 1955 roku. Można powiedzieć że jest samoukiem. Uprawia malarstwo realistyczne. Jak mówi o sobie: „Maluję to co widzę i mi się podoba”. Swój styl malarski wypracował własną pracą, talentem i zamiłowaniem do malarstwa, samo edukacją. Jego prace są  pełne ciepła i realizmu. Można powiedzieć „Sercem malowane”.
Tematyka jego obrazów to krajobrazy, architektura, konie i przede wszystkim lasy, a w tym brzozy i aleje brzozowe - jego ulubiony temat prac. Jest dobrym kopistą, ulubionymi obrazami jakie kopiuje to dzieła Wojciecha i Jerzego Kossaków oraz Iwana Szyszkina. Maluje również portrety,

Sympatyk

Jerzy Kosiński. Autoportret
Kościółek w Czermnej
Jerzy Kosiński o sobie:
Czuję, że mam „duszę” artysty, od zawsze lubiłem piękne widoki, kolorowe obrazy i fotografie. Wizyty w muzeach malarstwa były dla mnie zawsze wielkim przeżyciem.

Malowaniem i rysowaniem zajmuję się od kiedy pamiętam. Zawdzięczam to mojej mamie, która jako pierwsza rysowała ze mną kredkami wszystko to, czego zapragnęliśmy. Pierwszymi mediami  były oczywiście kolorowe kredki, później miękkie ołówki klasy 6B.

Potem pojawiły się wodne farbki, plakatówki i tempery. Z perspektywy czasu muszę przyznać, że edukacja w 8-letniej szkole podstawowej była czymś dobrym w moim procesie edukacji malarskiej. W szkole były to zajęcia plastyczne w każdej klasie co najmniej jeden raz w tygodniu. Były też zajęcia pozalekcyjne: „kółka plastyczne”, w których oczywiście uczestniczyłem.

 Uczestniczyłem do czasu, aż mi ktoś nie ukradł czapki.
😊 Zraziłem się wtedy do takiej organizacji i  zajęć a malowaniem zajmowałem się tylko w domu. 

Pamiętam, mój pierwszy – „publiczny” obraz jaki namalowałem w pierwszej klasie szkoły podstawowej podczas lekcji plastyki. Była to kartka formatu A4 całkowicie zamalowana kolorem czarno—niebieskim, a pośrodku miała namalowane cztery biało-żółte kwadraciki. Zdziwiona Pani nauczycielka spytała mnie co przedstawia obraz.
Domek mojej babci i dziadka w nocy” odpowiedziałem.

Co oczywiście było całkowitą prawdą, w wakacje mama zabrała mnie do moich dziadków, którzy mieszkali na wsi w województwie rzeszowskim. Do dziadków, od autobusu szliśmy pieszo. Kiedy dochodziliśmy już do celu, zastała nas noc. Dom dziadków był na szczycie dużego pagórka, u podstawy którego zatrzymaliśmy się na chwilę, wtedy mama powiedziała mi, wskazując światełka u szczytu góry: „Patrz synku tam mieszka Twoja Babcia i Dziadek”.

Miałem 6 lat i były to, chyba pierwsze, świadome odczucia i myśli jakie powstały w głowie - w moich myślach na  początku mojego ziemskiego życia. Chwile te pamiętam do dziś, a obraz który opisałem muszę jeszcze kiedyś namalować 😊.



Dom rodzinny babci i dziadka Kosińskich.


Wracając do czasów szkoły podstawowej. Technikę malowania farbkami wodnymi, plakatowymi i temperą zacząłem poznawać na lekcjach z zajęć plastycznych i uczestnictwie w zajęciach pozalekcyjnych w MDK (Młodzieżowe Domy Kultury). Zafascynowała mnie możliwość mieszania farb. Oczywiście były to czasy realnego socjalizmu i w wielu domach (również moim – pochodzę z rodziny robotniczej) mówiąc delikatnie „nie przelewało się”.

Konkludując farbki były drogie. Dlatego odkryłem doskonałe medium jakie zacząłem wykorzystywać w swojej twórczości. Była to pasta do zębów „Lechia”. Była tania, była biała (a takiego koloru zużywałem najwięcej), dawała się rozcieńczać wodą i mieszać z tanimi farbkami wodnymi (akwarelowymi) a poza tym ładnie pachniała miętą. Taki zestaw zastępował mi drogie farbki plakatowe i jeszcze droższe tempery.

 I tak sobie malowałem, w każdej wolnej chwili, podczas złej pogody, podczas natchnienia i posiadania weny twórczej. Za każdym razem gdy siadałem do malowania ogarniał mnie „dreszczyk emocji”, mam to zresztą do dzisiaj.


Malarstwo to miało niestety jeden feler: po pewnym okresie obraz „kruszył się”. Nie wiedziałem w tym czasie co to jest i do czego służy fiksatywa czy werniks. Z tego okresu nie zachowała się żadna moja praca. Namalowane obrazki zabierali moi nauczyciele na wystawy, a te które malowałem w domu, stanowiły prezenty dla kolegów i znajomych.


Alejka brzozowa .
Osiem lat szybko minęło, przyszedł czas podjęcia decyzji co do dalszej edukacji i wyboru szkoły średniej. Wychowawczyni ze szkoły podstawowej namawiała mnie na wybór Liceum Plastycznego. Niestety wygrał autorytet i pragmatyzm ojca i wybrałem Technikum Mechaniczne. Mój ojciec był spawaczem i to dobrym, pracował jako brygadzista w Remontowej Stoczni Rzecznej i tylko brak wykształcenia uniemożliwiał mu dalsze awansowanie w swoim zawodzie.

Obecnie, z perspektywy czasu uświadomiłem sobie, że rodzice prawdopodobnie nie zauważyli w moim życiu talentu plastycznego i zamiłowania do sztuki. Czegoś zabrakło.
Rada do rodziców w obecnych czasach :– zauważcie i pielęgnujcie zamiłowania i talenty swoich dzieci, „kasa” jest ważna, ale nie tylko.


Tak więc po ukończeniu szkoły podstawowej zdałem  egzamin i rozpocząłem edukację w 5-cio letnim Technikum. Tam już nie było zajęć z plastyki, jedyne co, to  rysunek techniczny. Malarstwo pozostało teraz jako hobby. Edukacją malarską zajmowałem się po lekcjach. Ukończyłem wtedy jakieś studium sztuki,  w tym lekcje z malarstwa sztalugowego i rzeźby. Zorganizowały go władze miasta, a wykładowcami byli profesorowie ASP. 

Malarstwem olejnym sztalugowym zajmuję się od 18- tego roku życia. Wtedy po raz pierwszy w życiu otrzymałem w prezencie urodzinowym krosno malarskie i komplet farbek olejnych z pędzelkami. Krosno podarował mi mój dobry kolega ze szkoły średniej, który wywodził się z rodziny artystów plastyków. Wiedział on, że mam fobię na tle malowania. Wręczając mi krosno powiedział:
Jurku, chciałem Ci podarować obraz ale sam sobie namalujesz lepszy i ładniejszy”.


Po ukończeniu Technikum Mechanicznego i zdaniu matury dostałem się na Wydział Mechaniczny Politechniki Wrocławskiej. Tam też nie było zajęć plastycznych 😊. Po ukończeniu Politechniki z tytułem magistra – inżyniera rozpocząłem pracę w Hutmenie, był 27 maj 1980 roku.

 
Jesienny brzozowy lasek
Młyn na styl pruski

Jakiegoś dnia odwiedził mnie Aktyw Związku Zawodowego Pracowników Hutmenu. Zobaczyli na ścianach moje obrazy. Ponieważ zbliżał się dzień Hutnika wpadli na pomysł zorganizowania konkursu dla Twórców amatorów. Zgłosiło się kilku Twórców. Wśród nich był rzeźbiarz, hafciarki. Ja wystawiłem sześć swoich dzieł.  Do oceny prac został przez związkowców zaproszony jakiś profesor.  Skompletowano komisję i zaczęło się. 😊Ocena profesorska nie odpowiadała ocenie ogółu aktywu społecznego . Ktoś wpadł na pomysł innego sposobu wyłaniania zwycięskich prac bardziej demokratycznego. Zrobiono to w następujący sposób.:

  1. Wszystkie prace ponumerowano.
  2. Sporządzono karton – arkusz z brystolu formatu A0, na którym były wyspecyfikowane tylko numery prac, z miejscem na podpisy osób odwiedzających wystawę.
  3. Arkusz miał tytuł „Podoba mi się obraz”.
  4. W eksponowanym miejscu (wystawa była w holu głównym budynku administracyjnego na „drodze” do bufetu), ustawiono karton i długopisy do podpisów.

Wystawa trwała kilka tygodni. Po jej zakończeniu najwięcej podpisów było w sześciu polach kartonu. Tak się złożyło, że były to moje prace 😊. Stałem się popularny nikt nie nazywał mnie od tej pory inżynierem, tylko Malarzem. Wszystkie prace, na prośby osób, które polubiły moje malarstwo  zostały sprzedane, powstało również zapotrzebowanie na inne prace. Byłem z siebie dumny, bo nie tylko moje malarstwo spodobało się, ale miało to też przełożenie komercyjne. W kolejnych latach jeszcze trzykrotnie wystawiałem swoje prace.

Jedna z wystaw zakończyła się nieprzyjemnym zdarzeniem: ktoś ukradł mój obraz. Dzieło przedstawiało drewniany kościółek i było praktycznie już sprzedane. Zarezerwował je ówczesny Pierwszy Sekretarz PZPR. Dzisiaj myślę , że ten fakt był przyczyną kradzieży 😊, gdyż o tej transakcji wiedziało wiele osób, z których nie wszyscy pałali sympatią do tej osoby.

 Jeśli chodzi o efekty materialne i rozwój mojej twórczości były to udane lata. Dzięki tym komercyjnym działaniom kupiłem sobie używanego małego Fiata 126p. Oczywiście kosztował tyle co nowy, ale na talon z zakładu nie miałem co liczyć. Jak pamiętamy opowiadam o czasach towarów reglamentowanych. Może też dlatego moje obrazy cieszyły się dużym wzięciem,  ja ich nie reglamentowałem 😊 a na rynku było więcej pieniędzy niż towarów. Poza tym środowisko hutników dobrze zarabiało, dużo więcej niż młody stażem inżynier.

W czasach, kiedy moje obrazy cieszyły się w Hutmenie dużym wzięciem, pewnego razu zaczepił mnie jakiś „życzliwy obywatel” i zapytał:
Panie Kosiński,  czy płaci Pan podatki od obrazów, które Pan sprzedaje?

Oczywiście w tym czasie mocno mnie to zmroziło i przeraziło. Wtedy nie miałem bladego pojęcia o podatkach, działalności gospodarczej, w tym twórczości artystów malarzy, za którego się uważałem. Gdybym w tym czasie postudiował obowiązujące przepisy podatkowe, prawdopodobnie nie byłbym tak przerażony. Moje malarstwo podlegało wówczas pod tzw. rzemiosło artystyczne i ludowe i jako takie było wolne od podatku dochodowego i obrotowego. Był oczywiście mały haczyk. O tym czy mój obraz jest obrazem musiała zadecydować jakaś Krajowa Komisja Kultury i Sztuki.

Reasumując w odpowiedzi na wnioski z tamtego życzliwego zapytania, postanowiłem otworzyć  działalność gospodarczą. Tak powstała firma MOBIS Kosiński Jerzy. Nazwa została utworzona z literówek zdania: Malowanie OBrazów I Sprzedaż.
Wnuczka Hania
W ZHPMN Hutmen pracowałem do 30 listopada 1991 roku.  Był to okres wielkich transformacji i zmian. Dla mnie jako malarza hobbysty okres trudny. Z malowania obrazów trudno było utrzymać czteroosobową rodzinę. Szukałem pracy i innych zajęć. Dzięki działalności gospodarczej mogłem nawiązać współpracę z Domem Handlowym SDH ASTRA, przy ul. Horbaczewskiego. To tam przyjmowano moje prace na zasadach komisu. Sprzedawałem tam obrazy od grudnia 1991 roku do stycznia 1993, czyli do czasu wprowadzenia podatku VAT – wtedy odmówiono mi współpracy.

W tym okresie pamiętam nasze rodzinne sobotnie wizyty w ASTRZE: oficjalnie chodziliśmy na kawę „Kolumbijkę”, nieoficjalnie sprawdzaliśmy jakie obrazy się sprzedały.
Zima w górach

Oczywiście po jakimś czasie od rejestracji mojej działalności, „napadł” mnie Urząd Skarbowy Wrocław Fabryczna, każąc mi sporządzić remanent na jakiś tam dzień miesiąca. Potraktowano mnie jak handlowca, producenta towarów i diabli wiedzą kogo jeszcze. Konia z rzędem temu kto sporządzi remanent w pracowni artysty malarza (nie mylić z malarzem pokojowym). Jak wycenić namalowane i niesprzedane obrazy, które będą własnością twórcy do końca jego życia. Co z częściowo zużytymi farbami?

Moja styczność z Urzędem, a tak naprawdę z młodą nadgorliwą urzędniczką, nie skończyła się na jednej wizycie. Byłem wzywany kilka razy. Już nie pamiętam czym się to zakończyło, prawdopodobnie zapłaciłem dla świętego spokoju jakiś podatek i dano mi spokój. Jak się później dowiedziałem owa urzędniczka w niedługim czasie awansowała na wyższe stanowisko.

Przygoda z Urzędem Skarbowym miała też pozytywne akcenty. Otóż kiedy starsza koleżanka wspomnianej urzędniczki dowiedziała się z kim ma do czynienia, zleciła mi namalowanie portretu wnuczka z pierwszej Komunii Świętej na podstawie przekazanego zdjęcia. Pracę wykonałem szybko i  udaną do tego stopnia, że otrzymałem kolejne zlecenie. Tym razem chodziło o portret wnuczki z tej samej okazji.  Niestety tego zlecenia już nie udało mi się wykonać. Straciłem serce i wenę twórczą, może to wina złych zdjęć lub mojego nastroju.

Te trudne lata od grudnia 1991 do listopada 1994 jakoś przetrzymałem, obecnie jestem emerytem, jednocześnie zawodowo prowadzę Biuro Rachunkowe MOBIS i jestem prezesem fundacji Art.Mobis. Moje malarstwo stało się znów moim hobby, które odkrywam na nowo. Sprzedaż traktuję jako uboczne zjawisko dodatkowe, za dobrze wykonaną pracę. Sprzedając lub darując komuś obraz zwalniam przestrzeń na ścianie gdzie mogę zawiesić swoją nową pracę.


Jerzy Kosiński

Powered by Artmajeur